Uwaga !

Wszystkie wypracowania umieszczone na tej stronie są własnością właściciela Bloga i zabrania się kopiowania ich (bez odnośnika do tego bloga) za wyjątkiem zeszytów przedmiotowych.

wtorek, 1 września 2015

Hipertekst, a co to? I dlaczego książka nim nie jest



Czy hipertekst jest tekstem? Jako takim jest. A przynajmniej bywa, bowiem o jego treści nie muszą stanowić same słowa, to także elementy graficzne i dźwiękowe, które możemy rozumieć szerzej jako teksty kultury. W najprostszej definicji:

Hipertekst to nielinearna i niesekwencyjna organizacja danych - tekst rozbity na fragmenty, które na wiele sposobów połączone są ze sobą odsyłaczami. To tekst, który rozgałęzia się lub działa na żądanie czytelnika. Termin ten stworzony został w 1965 roku przez Teda Nelsona na oznaczenie rodzaju hipermediów o charakterze tekstowym. Przykłady hipertekstu obejmują oparty na hiperłączach hipertekst cząstkowy typu węzeł-link ("discrete hypertext") i oparty na poziomach szczegółowości tekst rozciągły ("stretchtext"). Hipertekst - w szerszej perspektywie - to "ustrukturyzowana praca wiedzy"[1].

Przykładem takiego hipertekstu jest już sama zacytowana przeze mnie wyżej definicja, w której pozostawione odsyłacze (hiperłącza) przenoszą czytelnika na kolejne podstrony lub inne miejsca w sieci. Istotnym elementem struktury hipertekstu są właśnie odsyłacze. W książkach różnego typu możemy spotkać się z przypisami, które są odwołaniami, czymś, co wychodzi poza główny tekst, nakreślając kontekst, jak np. niektóre przypisy w powieści Gary’ego Shteyngata Supersmutna i prawdziwa historia miłosna oraz z przypisami informacyjnymi i komentującymi, jakie możemy spotkać we wszelkiego rodzaju publikacjach naukowych i popularnonaukowych. Co ważniejsze, tekstów tych nie nazwiemy jednak hipertekstami, chociażby ze względu na ich zamkniętą strukturę, która odsyła do pewnego punktu, a potem wręcz nakazuje wrócić do punktu wyjściowego jakim jest tekst główny. Podobnie dzieje się w przypadku wszelkiego typu tekstów, które wychodzą nieco dalej, poza główną strukturę tekstu, pozwalając czytelnikowi na podjęcie pewnej gry.

Jednak czy możemy mówić o hipertekście w przypadku książki, struktury zamkniętej i ograniczonej? Której, owszem, możliwy jest nielinearny odczyt, ale w której to czytelnik trzyma całość w dłoniach i doskonale wie, gdzie wyląduje i kiedy cała zabawa dobiega końca? I czy w przypadku hipertekstu stanowiącego pewną sieć można znaleźć wyjście? Według mnie książka jako zamknięty twór nie spełnia wymogów jakie stawiamy przed hipertekstem. Zdają się wiedzieć i o tym hipertekstualiści, którzy początków tego gatunku dopatrują się w przekazach oralnych[2]. Nielinearne i niesekwencyjne odczytanie to możliwości jakie dają nam wszystkie książki, a jednak większości z nich nie nazwiemy powieścią hipertekstową. Przykładem książki jako formy zamkniętej, a w teorii spełniającej wymogi jakie stawiamy przed hipertekstem jest przewodnik turystyczny, który nie musi
i przeważnie nie jest czytany „od deski do deski”, mało tego, zawiera w swojej strukturze odsyłacze, które zainteresowanego danym tematem czytelnika odeślą do innej strony w przewodniku. Jednak to odbiorca tekstu sam decyduje o kolejności czytania. Hipertekst to w końcu:    

Utwór otwarty, nie mający określonego początku ani końca, którego aktualizujący się w trakcie każdej lekturowej sesji kształt z trudem daje się schwytać w sztywne ramy[3]


Książka w jakiejkolwiek formie to zawsze zbiór zamknięty, mający zarówno swój początek – przednia strona okładki – jak i swój koniec – tylna strona okładki. To, co wydarzy się między przednią a tylną okładką zależy w dużej mierze od czytelnika, jednak nawet zawarta w treści książki intertekstulaność nie sprawi, że będziemy mieli do czynienia z hipertekstem.

Adaptowanie gatunku, który powstał na skutek rozwoju technologii do „starego” środowiska musi się skończyć niepowodzeniem. To właśnie technologia – komputer – umożliwiła powstanie czegoś, co w zwykłej książce byłoby niemożliwe do osiągnięcia:

Można próbować je wydrukować [hiperteksty – I.Ch.], ale będzie to zajęcie raczej niewdzięczne, należy bowiem pamiętać, że hipertekst nie powstaje z myślą o wydruku, a w związku z tym jest w znacznym stopniu niedrukowalny (ot, choćby animacje i nawigacja)[4].

Najlepszym przykładem hipertekstu jest Internet – sieć powiązanych ze sobą w sposób pośredni, bądź bezpośredni stron. Nie ma on swojego miejsca „startowego”, ani „końcowego”, a każda wizyta kończy się innym wynikiem historii przeglądania. W ten sposób ta sama czynność dająca za każdym razem inne wyniki uniemożliwia nam stworzenie jego mapy – każdą stronę możemy traktować jako osobny hipertekst, na który składa się niezliczona ilość leksji, począwszy od reklam wbudowanych w stronę, przez elementy stronie właściwe po te niechciane.  W ten sam sposób niemożliwe jest zrecenzowanie hipertekstu w ogóle. Jego struktury – tak. Jego treści – nie.

Ślōnskŏ gŏdka, co z nią?



Pisza w dziwacznym jynzyku, kerego som niy znom i kery ni mo żodnych reguł[1] tymi słowami Zbigniew Kadłubek rozpoczyna swoją rzymską wędrówkę w poszukiwaniu „tego landu niywinnego abo chociaż przilondka[2], który jest niczym innym jak Śląsk. Czyni to w języku, którego formalnie nie ma, na kilka lat przed wypracowaniem standardów zapisu mowy śląskiej przez komisję kodyfikującą. Inny śląski autor napisze: „językiem zdobywałem dla siebie świat[3]. Język ślązaków, do którego wciąż odbiera im się prawo (niedawne odrzucenie projektu ustawy obywatelskiej jest jednym z wielu przykładów takiego zachowania) paradoksalnie coraz mocniej wchodzi w sferę publiczną[4], ślōnskŏ gŏdka staje się wszechobecna oraz modna, jej status ciągle wzrasta, a problematyczność jej ujęcia nie znika.

 Klasyfikacja śląskiej mowy nie jest łatwa. Już dawniej ta budziła skrajne emocje. Śledząc zapisy w literaturze, a tym samym oddając głos przybyszowi, widzimy, że:

Językiem tych ludzi niepewnych pod względem narodowym, bo nie w pełni świadomych swojej nacji, była mowa śląska, pogardliwie nazywana przez władze niemieckiego wodnopolską […]. Już w drugiej połowie XIII wieku niemieccy osadnicy przybywający na Śląsk nazywali rdzenną słowiańską ludność tych terenów „Wasserpolen”, a w późniejszych wiekach utworzono od tego nazwę na mowę mieszkańców tych ziem „Wasserpolnisch Mischsprache” (wodnopolski język mieszany)[5].

Ta „wodnopolska” mieszanka była (i w zasadzie nadal jest) nie do przyjęcia. W dodatku jest tylko „kakofonicznym szemraniem, lichym pluskiem, stęchłym gulgotaniem[6], nieczystością, przed którą trzeba chronić zarówno Niemców jak i Polaków:


[…] niemieccy narodowcy i ich rywale, polscy narodowcy, zaczęli w jednakowej mierze uważać tę mowę za nieczystą mieszankę, którą należałoby oczyścić etnicznie przy zastosowaniu metod policji językowej. Dlatego też język używany przez dwa lub trzy miliony Ślązaków nazwali „wodnopolskim”. Obłożyli go zatem klątwą jako swego rodzaju „rozwodnioną polszczyznę”, przed którą trzeba chronić zarówno Niemców, jak i Polaków[7].

Z punktu widzenia mieszkańca regionu nie ma właściwie problemu z określeniem ślōnskiej gŏdki mianem języka. Dla językoznawców sprawa jednak nie jest taka prosta. Przez wiele lat za sprawą książki Stanisława Rosponda (Dzieje śląszczyzny polskiej, Katowice 1959) uważano język śląski za regionalny wariant polszczyzny używany na Śląsku. Termin ten (polska śląszczyzna) dziś nie spełnia swojej roli. Podobnie zresztą jak książka Stanisława Rosponda, w której autor już na wstępie zaznacza, że jest to dzieło popularnonaukowe, czekające na ściśle naukowe opracowanie. Wybór etykiety pomiędzy językiem a dialektem wymaga odpowiedzi na pytanie o granice, która oddziela właśnie język od dialektu. Bogusław Wyderka zauważa, że „teoretycznie granicę stanowić może określona liczba cech. Tylko jak tę liczbę ustalić, skoro stosunki dialektalne w każdym języku są w zasadzie odmienne?[8]. Wydawać by się mogło, że koniec sporów nastąpi wraz z wejściem w życie ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych oraz o języku regionalnym z 2005 roku, kiedy to zwolennicy języka śląskiego podjęli próbę nadania dialektowi śląskiemu statusu języka regionalnego. Przeszkodę jednak stanowi ustawowa definicja, która za język regionalny nie uznaje żadnych oficjalnych dialektów języka państwowego, za który uchodzi język śląski. I tu znów możemy powrócić do pytania o różnicę pomiędzy językiem a dialektem. Nie gwara, nie do końca dialekt, ale i nie język… Wyderka zgadza się, co do tego, że:

ze względu na genezę i właściwości systemowo-leksykalne etnolekt śląski jest dialektem języka polskiego, który pod względem rozwoju funkcjonalnego przekroczył granice gwar […]. Podjęte przedsięwzięcia standaryzacyjne wskazują, że zmierza w kierunku formy, którą nazwałem mikrojęzykiem[9].


Jolanta Tambor w jednym z wywiadów zwraca uwagę, że „język jest nie tylko narzędziem opisu świata, ale też jego postrzegania, a nawet kreowania[10]. W tym samym wywiadzie w kontrargumencie o brak wiekowej tradycji piśmienniczej na Śląsku przywoła analogiczną sytuację, w której: „bez problemu nazywamy językiem jakiś etnolekt używany przez małe plemię w dżungli brazylijskiej, które nigdy ani jednego słowa nie zapisało. Dlaczego? Bo nie mamy żadnych politycznych kontekstów[11].

Co z tą godką? Jest. Zyskuje na znaczeniu objawiając się w sferze publicznej. Coraz więcej książek wychodzi w języku, którego prawnie nie ma i nie będzie dopóki w pierwszej kolejności nie zostaną uporządkowane sprawy polityczne, co jest istotne zwłaszcza na Śląsku – regionie pogranicza. Z perspektywy językoznawstwa nie ma dość silnych przesłanek, by język śląski nie został zaklasyfikowany jako język regionalny. W świadomości mieszkańców tego regionu ich mowa jest językiem. Przeszkód w teorii brak, ale jak zauważa Mariusz Jochemczyk:

Odium dawnej inwektywy spada na tyle celnie, że do dzisiaj – jakże niezasłużenie! – status mowy śląskiej pozostaje bliżej nieokreślony: „mętny i wodnisty”. Jest taki, choćbyśmy nie wiem jak czule poszukiwali ukrytych walorów tego (przenikającego od lat przez rzeszota kodyfikatorów i przesiąkającego przez rubryki zalęknionych lingwinistów) lepkiego wolapiku. Nawet wzniosłe etymologie nie usuną wątpliwości tych, którzy tak chętnie odmawiają Śląskowi logosu[12].

I jak piszę dalej, to:

Polityczna alchemia na usługach ideologicznego opus – każe skutecznie destylować śląską mowę: z „nieczystej’ mieszanki fonemów w „rozwodnioną” breję (słów). I nieważne, czy rachmistrz spisowy przychodzi odebrać deklarację językowej lojalności w roku 1910 czy 2010[13].



[1] Z. Kadłubek: Listy z Rzymu. Kotórz Mały 2012, s. 27.
[2] Ibidem, s. 31.
[3] H. Bieniek: Brzozy i wielkie piece. Dzieciństwo na Górnym Śląsku. Przekł. W. Szewczyk. Gliwice 1991, s. 6.
[4] Przykładem tego jest chociażby kampania społeczna pt. „Poradzisz? Godej!”, czy wprowadzenie przez firmę Samsung w najnowszych smartfonach menu w języku śląskim. Obecnie trwają też pracę nad przetłumaczeniem jednego z portali społecznościowych na język śląski, którego – przypomnijmy – formalnie nie ma.
[5] K. M. Gauß: W gąszczu metropolii. Przekł. S. Liciecka. Wołowiec 2012, s. 175-176.
[6] M. Jochemczyk: Super flumia Silesiae Superioris… w: Urzeczenie. Locje literatury i wyobraźni. Pod red. M. Jochemczyk, M. Piotrowiak. Katowice 2013, s. 180.
[7] K. M. Gauß: W gąszczu metropolii. Przekł. S. Liciecka. Wołowiec 2012, s. 177.
[8] B. Wyderka: Dawne i nowe pytania o śląszczyznę. W: „Fabryka Silesia” nr 2(4) 2013.
[9] Ibidem.
[10] To nie jest język sztuczny. W: „Farbyka Silesia” nr 2(4) 2013.
[11] Ibidem.
[12] M. Jochemczyk: Super flumia Silesiae Superioris… w: Urzeczenie. Locje literatury i wyobraźni. Pod red. M. Jochemczyk, M. Piotrowiak. Katowice 2013, s. 179.
[13] Ibidem, s. 180.